Są ludzie, którzy ciągle muszą się
szkolić i nabywać nowe umiejętności. Lubią to, ale też ciągle
czują niedosyt wiedzy. Jestem jedną z takich osób. Człowiek uczy
się przez całe życie. Najgorzej, jak powie: wiem wszystko, mogę
się zatrzymać, sięgnąłem szczytu. Moim zdaniem to najgłupsza
rzecz, jaką można powiedzieć. Nawet w okrojonym zakresie: jestem
dobry w jeździe konnej, umiem już gotować, znam się dobrze na
onkologii / nauczaniu / motoryzacji, wiem wszystko o dzieciach. Jak
słyszę takie stwierdzenie, to więcej słyszeć nie muszę, kończę
rozmowę. Chyba, że mam zły dzień i mam ochotę dać takiemu komuś
prztyczka w nos. Wtedy drżyjcie zarozumialcy! W najlepszym wypadku
będzie to krótki docinek, którego być może nawet nie zauważycie.
W najgorszym przydługawy monolog z elementami
moralno-filozoficznymi.

Dzień pierwszy.
Teoria. Góra wiedzy podana z
prędkością karabinu maszynowego. Pierwsze wrażenie: olaboga! Toż
to nie do opanowania! Te wszystkie zagrożenia, objawy, procedury
postępowania przyprawiły nas o zawrót głowy. Spać poszłam pełna
obaw, czy jestem w stanie ten kurs zaliczyć...
Dzień drugi.
Praktyka. Podbierak, nosze, pozycje
bezpieczne, opatrunki podciśnieniowe, udrażnianie dróg
oddechowych, tlenoterapia, zakładanie kołnierza usztywniającego. A
na deser psycholog. Spotkanie z panią psycholog było z pozoru
niepotrzebną stratą czasu. W praktyce przyniosło sporą dawkę
refleksji. Tam zaliczyłam pierwszą dużą porażkę. Miałam zająć
się dziewczyną ze złamaną nogą. Przeciwko sobie miałam grupę
gapiów, których zadaniem było zachowywanie się jak na gapiów
przystało, czyli przeszkadzanie, dobre rady, zdjęcia z połamańcem
i zero pomocy. Mimo tego, że była to zabawa, nie byłam w stanie
zebrać myśli, żeby zaproponować mojej poszkodowanej coś
logicznego. To był ważny i niezwykle cenny element szkolenia
ratowniczego.
Dzień trzeci.
Praktyka. Transport rannego, wyciąganie
rannego z samochodu, resuscytacja w różnych konfiguracjach, m.in.
resuscytacja pod kontrola komputera: ocena prawidłowości ucisku na
klatkę piersiową (łącznie z ustawieniem dłoni!) i sztucznego
oddychania (częstotliwość, głębokość wdechów i drożność
dróg oddechowych), badanie podstawowe poszkodowanego z urazem i
nieurazowego, „szybka piątka”, wywiad SAMPLE, resuscytacja
dzieci i niemowląt, sprzętowe udrażnianie dróg oddechowych,
kwalifikacja i obsługa defibrylatora oraz kolejne elementy
bezpiecznego transportu. Niewątpliwą atrakcją były zadławienia –
dzięki sprzętowi dydaktycznemu uczestnicy nie tylko ćwiczyli, ale
też dobrze się bawili ;) Popołudniu triage i próbne testy.
Kolejna porażka – 22 punkty na 30 możliwych. Jakbym pisała test
tego dnia, to egzamin byłby w plecy...

Dzień czwarty.

Po obiedzie wałkowaliśmy zakładanie
opatruków i hipotermię.
Nocka co poniektórym minęła na
powtórce materiału przed niedzielnymi egzaminami.
Dzień piąty.
Przed
obiadem szkolenie, szkolenie, szkolenie... Postępowanie z
poszkodowanym na motorze (jako fantom, któremu zdejmowano kask po
wypadku zrozumiałam określenie „przeszczep” dotyczący wariatów
na motorach szalejących po naszych drogach), tamowanie krwotoków i
zawsze na czasie resuscytacja z AED.
Popołudnie minęło pod znakiem
egzaminów. Osobiście była tak wyczerpana, że stres uleciał i już
mi było wszystko jedno, czy zdam, czy nie. Ciężar wiedzy i
doświadczeń był potężny i jedno, czego byłam świadoma to fakt,
że ten kurs to dopiero początek. Trzeba to wszystko jeszcze raz
przemyśleć, przećwiczyć i używać ile się da. Oby nie było
potrzebne, ale z drugiej strony, jak coś gdzieś się wydarzy, to
wiem co robić.
Egzamin zaliczyłam w tempie
ekspresowym. To był mój najszybszy w życiu egzamin, bo też
ratownik musi działać szybko. Pytania o udar mózgu, wstrząs i
resuscytację kobiety w ciąży, potem stanowisko z fantomem, który
dostał zawału, szybka segregacja poszkodowanych w wypadku masowym i
założenie opaski uciskowej na krwawiącą nogę. Zanim się
zorientowałam, już byłam po egzaminie. Ufff...

Jak widać szkolenie było bardzo
intensywne i wręcz naszpikowane sytuacjami, w którymi każdy z nas
może się na co dzień spotkać. Ile razy przejeżdżaliśmy koło
wypadku i z obawy przed swoją niewiedzą nie zatrzymaliśmy się,
żeby pomóc poszkodowanym? Ile razy z daleka zarejestrowaliśmy
gdzieś na horyzoncie nieprzytomną osobę, wokół której
gromadzili się gapie? Moi koledzy kiedyś zaaranżowali udawaną
akcję kradzieży torebki starszej pani. Ciekawi byli reakcji ludzi.
Niestety... reakcji nie było. Cudza torebka, cudzy problem. Złamane
ręce i nogi, zasłabnięcia, pogryzienia przez psy, upadki z roweru,
podtopienia, stłuczki samochodowe, obite głowy, czy popularne
krwawienie z nosa. Nie ma osoby, która nie miała z jakimś
mniejszym lub większym wypadkiem do czynienia. Czy wiesz, co w
takich sytuacjach robić? W mojej pracy jako lekarza weterynarii dość
regularnie zdarzają się omdlenia, czy pogryzienia. Kurs uświadomił
mi, jak mało na temat pierwszej pomocy wiedziałam. Moje roczniki
nie miały okazji uczyć się podstaw ratownictwa w szkole. Ale z
moich obserwacji młodzież, która brała udział w szkoleniu też w
niektórych sytuacjach była bezsilna. Moim zdaniem taki kurs
kwalifikowanej pierwszej pomocy powinien być obowiązkowy (łącznie
z egzaminem państwowym!) dla każdego pełnoletniego Polaka. Zakres
wiedzy nie jest aż tak duży, a potencjalne korzyści – dla nas,
dla naszych najbliższych i dla każdego, kto w pobliżu nas ulegnie
kontuzji bezcenne.
Świetnie, że macie takie zainteresowanie szkoleniami, na pewno na tym nie stracicie, a dzięki wam ktoś będzie mógł dalej żyć :)
OdpowiedzUsuń