piątek, 2 marca 2018

Niecodzienne spotkanie uczniów z żołnierzem Armii Krajowej - „Mamutem”

27 lutego 2018 to dzień dla uczniów dwóch myślenickich szkół niezapomniany – miejscowe koło Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej zorganizowało spotkanie z kapitanem Januszem Kamockim ps. „Mamut”. Moje pierwsze spotkanie z Kapitanem, a raczej Doktorem Kamockim (bo jakoś tak lepiej mi to brzmi – tytuł doktorski jest tytułem naukowym, a ranga oficerska nadana honorowo nie odzwierciedla faktycznej rangi wojskowej) miało miejsce mniej-więcej rok temu, w siedzibie małopolskiego oddziału ŚZŻAK. Z kilku osób, które wtedy poznałam, dr Kamocki od razu przyciągnął moją uwagę – jego błysk w oku, forma wypowiedzi i aura, którą wokół siebie roztaczał – to wszystko spowodowało, że kilka krótkich minut wystarczyło, że poczułam w Nim „bratnią duszę”. Wszystkie dotychczasowe działania stale to pierwsze wrażenie potwierdzają. Doktor dostaje wszystkie relacje z naszych inicjatyw – szkoleń, uroczystości, czy wyjazdów. Od czasu do czasu spotykamy się – najczęściej rozmawiamy o planach związanych z sekcjami młodzieżowymi i reaktywacją koła w Myślenicach, ale udaje się nam również wracać do wspomnień związanych z okresem wojennym. Po którejś serii wspomnień stwierdziłam, że to niesprawiedliwe, że tylko my słuchamy tych opowieści. Trzeba zarazić pasją patriotyzmu większą grupę Polaków, a najlepiej młodych Polaków. Powiedziałam o tym Doktorowi dodając nieśmiało pytanie, czy zgodziłby się na spotkanie z młodzieżą w szkole myślenickiej. Zgodził się bez wahania. W końcu zadecydowałam, że są dwie szkoły, które są mi szczególnie bliskie – dawne Gimnazjum nr 1 (obecnie oddział Szkoły Podstawowej nr 2) i I Liceum Ogólnokształcące. Obie szkoły mają wspaniałą historię i były kuźnią wielu myślenickich bohaterów – walczących zarówno w Legionach, w Armii Krajowej, jak i potem, w podziemiu antykomunistycznym.



„Mamut” spotkania z uczniami rozpoczął od liceum. W auli zebrało się kilkadziesiąt osób; głównie uczniów szkoły, ale też sporo było osób starszych: nauczycieli i gości. Współorganizatorem spotkania była GRH AK „Murawa”. Gośćmi spotkania byli: wiceprezes Galicyjskiego Towarzystwa Historycznego pan Leszek Kapłon oraz asystent posła Jarosława Szlachetki, Dawid Chorabik. Na drugie spotkanie przenieśliśmy się do budynku gimnazjum – grupa odbiorców była nieco młodsza, ale z przyjemnością patrzyłam na zasłuchane twarze młodzieży, która chłonęła każde słowo naszego weterana. Wśród młodzieży była grupka strzelców, która uczestniczyła w obu spotkaniach.


Doktor Kamocki w swoich wspomnieniach przeniósł się w czasy wojny – był wtedy nastolatkiem, rówieśnikiem większości uczestników obu spotkań. Przedstawił okrutne realia wojny widziane oczami chłopaka, który nie do końca był świadomy tego, co się wokół dzieje. Dla młodzieży możliwość walki z okupantem i całe przygotowanie do walki były trochę jak zabawa, tylko przeniesiona w realne warunki. „Mamut”, tak jak jego koledzy i koleżanki, chciał walczyć z Niemcami. Był zawiedziony, że dostał inne zadanie – ze względu na okoliczności (dom rodzinny, którego część zajmowali okupanci, nielegalne połączenie telefoniczne z aparatem, z którego korzystali Niemcy i dobra znajomość języka niemieckiego) został wyznaczony do podsłuchiwania rozmów telefonicznych. Zamiast biegać po lesie i strzelać musiał całymi godzinami siedzieć w fotelu i podsłuchiwać. Jak wspominał, większość informacji była nieistotna. Tylko raz usłyszał o planach wysiedlenia jednej z okolicznych wsi, jednej z tych, w których ukrywali się partyzanci. Dzięki temu jednemu epizodowi uratował wiele osób, bo odpowiednio wcześnie mieszkańcy przygotowali się do przymusowej przeprowadzki i ukryli wszystkie niewygodne przedmioty, które mogły doprowadzić do ich zastrzelenia przez Niemców. 

Znamienne były słowa „Mamuta” o bohaterstwie. Powiedział, że szlag go trafia, jak słyszy, że oni, żołnierze Armii Krajowej, byli bohaterami. Dzisiaj może tak to wygląda, ale wtedy nikt nie myślał o bohaterstwie. Najlepiej to, co się wtedy działo w sercach młodych Polaków, oddają słowa „Inki”, która w swoim ostatnim grypsie napisała: „zachowałam się jak trzeba”. Wtedy wszyscy robili to, co im nakazywało sumienie – zachowywali się jak trzeba. Mieli wyryte w sercach słowa „Bóg – Honor – Ojczyzna” i nie wchodziło w grę inne zachowanie. 

Innym ciekawym zagadnieniem, które poruszył nasz gość była rzeczywista rola Armii Krajowej. Wiele osób kojarzy AK-wców z walką, z zabijaniem. Statystyki mówią coś zupełnie innego – 300-tysięczna armia, wspierana przez dziesiątki, a może setki tysięcy cywili, zabiła zaskakująco mało Niemców. Bo prawdziwa rola AK nie polegała na zabijaniu – opowiadał dr Kamocki. – Zadaniem żołnierz AK była przede wszystkim ochrona ludności. Zabicie jednego Niemca niosło za sobą śmierć 10 lub więcej Polaków. Trzeba było działać rozważnie – ratować, wspierać na każdym kroku, uwalniać uwięzionych, zapobiegać mordowaniu. Brawura nie była dobrym rozwiązaniem. Dowódcy Polski Podziemnej mieli opracowany plan polonizacji Ziem Odzyskanych, o czym dowiedziałam się z książki dr Kamockiego „Podróże etnografa”. Komuniści wysiedlili mieszkańców z ich domów, nie patrząc, czy jest to zasadne, czy nie. AK miała cały plan. Ale po wojnie nikt ich nie słuchał, a żołnierze sami musieli walczyć o przetrwanie.


Spotkanie w liceum zostało zarejestrowane na video, dzięki czemu każdy, kto chciałby wysłuchać wystąpienia „Mamuta”, będzie miał tę możliwość. Dziękujemy za pomoc panu posłowi Jarosławowi Szlachetce! Jest to osoba, która aktywnie wspiera działania patriotyczne na terenie Myślenic i w szeroko pojętych okolicach. Najbliższe wspólne plany to rejestracja wspomnień weteranów walk o niepodległość Polski oraz ich rodzin.


Spotkanie z dr Kamockim było pierwszym z cyklu planowanych spotkań. Pomysłów na razie nie zdradzę, ale zapewniam, że będzie się sporo działo.  

Zapraszam na fanpage Kołą Myślenice ŚZŻAK na Facebook: www.facebook.com/AKMyslenice/ 

Wiadomość z ostatniej chwili: już nie KAPITAN, ale MAJOR!!! Gratulujemy! 

wtorek, 13 lutego 2018

Wątki żydowskie – Witold Karol Rothenburg-Rościszewski

Holokaust - temat jakże aktualny i jakże gorący. Wydarzenia ostatnich tygodni i liczne dyskusje kuluarowe skłoniły mnie do pewnych przemyśleń i pogrzebania w rodzinnej historii. Wątków żydowskich jest kilka – jedne dotyczą przodków moich, inne przodków mojego męża. Mężowi zostawię temat do rozwinięcia, wspomnę tylko, że mało brakowało, a miałby babcię Żydówkę. Na szczęście sprawa się rozmyła, a wspomniana Żydówka została... katolicką świętą, zamęczoną w obozie koncentracyjnym przez Niemców.

Witold Rothenburg-Rościszewski
Związki mojej rodziny z Żydami są bardziej skomplikowane. Zapewne wielu osobom z kręgów zarówno żydowskich, jak i antyżydowskich, znane jest nazwisko Rothenburg-Rościszewski. Witold Karol Rothenburg-Rościszewski urodził się w 1901 roku we wsi Kornie, w rodzinie ziemiańskiej. Jego rodzice: Karol Rościszewski i Cecylia z domu Ostrowska, pochodzili z herbowych patriotycznych rodów. Jego ojciec, Karol, miał dwójkę rodzeństwa – Erazma oraz Mariannę, moją pra-pra-babcię. Wśród przodków Witolda byli powstańcy styczniowi oraz słynny generał, jeden z przywódców Powstania Listopadowego, Jan Nepomucen Umiński, którego historię opisałam kilka lat temu >>>.

Jako młody żołnierz Witold walczył z bolszewikami, ukończył szkołę podoficerską. W latach 1923-27 studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, w 1933 roku zakończył aplikację adwokacką.
Na studiach zaangażował się w działalność "narodowców" - należał do organizacji Bratnia Pomoc, Młodzież Wszechpolska i Obóz Wielkiej Polski. Od 1934 roku działacz Obozu Narodowo-Radykalnego, a następnie był jednym z głównych działaczy Falangi. Wydawałoby się, że postać przesiąknięta antysemityzmem, obecnie uznany byłby za nacjonalistyczny "czarny charakter". Był za swoje poglądy prześladowany i kilkakrotnie aresztowany.

W 1939 roku jako porucznik rezerwy dostał kartę mobilizacyjną. Walczył w wojnie obronnej, dostał się do niewoli niemieckiej, z której zbiegł i powrócił do Warszawy. Tam od razu włączył się w działalność podziemną, używając m. in. pseudonimów "Umiński” i „Inżynier”. Nie zmienił swoich prawicowo-narodowych poglądów, jednak w przeciwieństwie do B. Piaseckiego był zwolennikiem przyłączenia się do Związku Walki Zbrojnej. Witold wraz z innymi działaczami Konfederacji Zbrojnej w 1941 r. przyłączył się do ZWZ, a następnie wszedł w skład "Wachlarza". Był współorganizatorem wielu akcji dywersyjnych, wywiadowczych i odbijania aresztowanych, m.in. słynnej akcji rozbicia więzienia w Pińsku, której dowódcą był cichociemny Jan Piwnik ps. "Ponury". Równolegle współpracował z Kierownictwem Walki Cywilnej, stał także na czele wydziału wywiadu działającego w ramach Komórki Bezpieczeństwa Delegatury Rządu RP na Kraj, w ramach którego zbierał informacje o nastrojach społecznych i rozpracowywał podziemie komunistyczne. Stał również na czele sekcji likwidacyjnej wydziału wywiadu Delegatury, która zajmowała się wykonywaniem wyroków na zdrajcach i konfidentach. W ramach tego rodzaju działań 10 lutego 1943 r. Rościszewski kierował wykonaniem wyroku na żydowskim agencie gestapo, Jerzym Weisbergu (ukrywającym się pod nazwiskiem Mostowicz).

Drugą gałęzią działalności okupacyjnej Witolda była pomoc Żydom. Ten znany przedwojenny "żydożerca" widząc ogrom nieszczęścia, które spadło na Polaków pochodzenia żydowskiego z rąk niemieckich, nie zawahał się z decyzją o aktywnym włączeniu się w ratowanie Żydów. Wspierał materialnie ukrywającego się kolegę prawnika Wacława Tajtelbauma-Tarskiego oraz innych adwokatów żydowskich przebywających w warszawskim getcie. Wielu znajdującym się w potrzebie osobom pochodzenia żydowskiego pomógł znaleźć bezpieczne mieszkanie i zaopatrywał je w fałszywe dokumenty. Korzystały z jego wsparcia inne osoby organizujące pomoc Żydom, np. ks. Marceli Godlewski, Zofia Kossak-Szczucka i Irena Sendlerowa, której m.in. pomagał ukrywać dzieci żydowskie w Warszawie i okolicach. Po latach Sendlerowa następująco scharakteryzowała jego ówczesną działalność: 

Irena Sendlerowa
...pomagał w wyprowadzaniu dzieci z getta. Był adwokatem, znał dobrze gmach sądów przy ul. Leszno; znał tamtejszych woźnych, do których można było mieć zaufanie, a niektórzy z nich mieli w swym posiadaniu klucze do zapasowych drzwi, prowadzących na stronę tzw. aryjską. Po takim wyprowadzeniu adw. Rościszewski umieszczał dzieci albo w zakładzie-zakonie w Chotomowie pod Warszawą lub u swoich znajomych, płacąc im za utrzymanie ze swoich funduszów aż do swojego aresztowania.

Różnie są przedstawiane motywy okupacyjnej działalności Witolda. Znając jego przekonania, trudno mówić o zmianie poglądów. Należy pamiętać, że zarówno falangiści, jak i inne polskie ugrupowania narodowe, mimo niechęci do Żydów, odcinały się zarówno od wzorców hitlerowskich, jak i ideologii rasistowskiej jako niezgodnych z nauką Kościoła katolickiego. Mord jako środek pozbycia się tej mniejszości z Polski był dla nich również nie do zaakceptowania. Rościszewski uznał, że w sytuacji, gdy Niemcy mordują masowo Żydów, jako chrześcijanin jest zobowiązany do ratowania życia. Po latach, w 1994 r., wraz z żoną Anną zostali pośmiertnie uhonorowani medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata



Josek Mycenmacher vel Jan Berdych
Należy jeszcze wspomnieć o okolicznościach śmierci Witolda Rothenburg-Rościszewskiego. 6 kwietnia 1943 roku został aresztowany przez gestapo. Podejrzewa się, że informacje o Rościszewskim Niemcy mogli wymusić w czasie przesłuchań od Władysława Hackiewicza, żołnierza „Wachlarza” i dobrego znajomego Rościszewskiego z czasów „Falangi”. Z kolei zdaniem historyka Waldemara Grabowskiego, do zdekonspirowania Rościszewskiego mógł przyczynić się inny jego współpracownik, Jan Berdych, bardziej znany jako żydowski działacz antykomunistyczny Josek Muetzenmacher, który miał rozpracowywać ruch komunistyczny dla Delegatury Rządu. Zdaniem Grabowskiego z usług Berdycha korzystało także warszawskie gestapo, dla którego 10 lutego 1943 r. miał on napisać obszerny raport, wymieniając w nim pseudonim i funkcję Rościszewskiego. Wersję tę potwierdza Bogdan Gadomski w wydanej niedawno biografii Muetzenmachera. Niedługo po aresztowaniu Rościszewski został zamordowany, prawdopodobnie w niemieckim obozie koncentracyjnym Sachsenhausen (w tym samym, w którym był więziony Antoni Żychiewicz). Miejsce pogrzebania ciała pozostaje nieznane. Symboliczny grób Witolda znajduje się na cmentarzu leśnym w Laskach, a w warszawskim kościele św. Marcina wmurowana została poświęcona mu pamiątkowa tablica.

Z osobą Witolda łączy się też postać jego syna - 14-letniego bohatera Powstania Warszawskiego, Michała "Misia" Rothenburg-Rościszewskiego, żołnierza batalionu Czata.
Biogram powstańczy "Misia" znajdziesz tutaj >>>

Życiorys Witolda jest jednym z wielu przykładów, że nawet "niechęć" niektórych Polaków do Żydów nie przekładała się na ich postępowanie w obliczu tragedii II wojny światowej. Bo wojna to nie tylko Holokaust, ale też śmierć milionów Polaków. I mimo najtragiczniejszych konsekwencji to właśnie Polacy uratowali największą liczbę Żydów. Witold ratował Żydów tam, gdzie był potrzebny ratunek, wykonywał na Żydach wyroki w obliczu zdrady i oddał życie, przypuszczalnie na skutek żydowskiego donosu.


Więcej informacji o Witoldzie:


wtorek, 23 stycznia 2018

155 lat temu wybuchło Powstanie Styczniowe

 Z tej okazji postanowiłam przybliżyć pokrótce sylwetkę jednego z moich przodków – prapradziadka Stanisława Siwickiego, ojca Ludwiki Siwickiej-Nowickiej i Władysława Siwickiego, dziadka Ireny Siwickiej-Żychiewicz. Opowieść oparta będzie na wspomnieniach Ludwiki – córki Stanisława, która w roku 1956/57 opisała w 3 częsciach historię rodzinną w Tygodniku Londyńskim.

Ojciec [Stanisław Siwicki] wychowywał się ze swoim bratem Zygmuntem u dziadków Michałowskich. (…) Później przyszły dla mego ojca lata gimnazjalne w Rydze i medycyna na uniwersytecie w Dorpacie, za rządów carskich jedynym, który miał pełną autonomię i skupiał młodzież rewolucyjną z Polski, Rosji i innych prowincji cesarstwa. (…)
Na wieść o wybuchu powstania, ojciec pojechał do Wilna żeby się zaciągnąć. Wkrótce został naczelnikiem administracyjnym jednego z oddziałów Rządu Narodowego. Groziła mu kara śmieci. Uratował się, jak nam opowiadał, połknięciem obciążającego dokumentu w chwili, kiedy go uprzedzono, że ma zostać aresztowany. Był to środek samoobrony często stosowany w tych strasznych czasach. Dowodów należenia ojca do powstania, poza ustnym donosem, nie było. Skazano go na dożywotnie zesłanie na Sybir „z pozbawieniem praw i mienia”. Dzięki amnestii przebył na wygnaniu „tylko 15 lat” - od 25-go roku życia do 40-go. 

W drodze na Sybir ojciec rozchorował się ciężko najpierw na ospę, a później na tyfus. Pierwsze lata na wygnaniu były ciężkie. Warunki domowe nie przygotowały ojca do walki o byt. Dyplomu doktorskiego nie zdążył zrobić. Chwytał się każdej pracy żeby zarobić na chleb. Moskali nienawidził do końca życia, ale wśród wspomnień o stosunku ludu rosyjskiego, a przede wszystkim Sybiraków do powstańców – były jasne promyki. Na postojach baby wiejskie przynosiły kaszę, mleko i inne posiłki dla zesłańców. (…) Sybiracy często opiekowali się tymi przybyszami z Polski i darzyli ich sympatią: pomimo ciemnoty rozumieli, że to nie są zwyczajni przestępcy i współczuli z nimi.
Po 15 latach ojciec powrócił nie do rodzinnej Litwy, której nie danem mu było już zobaczyć, ale do Warszawy. Za pożyczone od rodziny pieniądze wziął długoterminową dzierżawę na Grochowie, 6 wiorst od Warszawy. Posesja leżała koło słynnej z r. 1831 Olszynki Grochowskiej. Tam spędził ojciec resztę życia.
Ojciec mój ożenił się w niespełna rok po powrocie z Syberii. Kiedy później jako dorośli zapytaliśmy wraz z bratem matkę czy była bardzo zakochana w ojcu, zamyśliła się i powiedziała: To było nie takie „zakochanie” jak teraz. Wierzyłam w niego: gdyby mi powiedział: „Skocz przez to okno!” - skoczyłabym wierząc że mi się nic nie stanie. Rozumieliśmy mamę dobrze. Była „tworem” ojca. Wspólne czytania w zimowe wieczory, długie gawędy, a nade wszystko jego osobowość – urobiły mamę w jego duchu. Dla nas mama była starszą siostrą, i tak we troje, w cichym porozumieniu, czciliśmy go wspólnie.

Ojciec umarł na raka wątroby w 61 roku życia (1897). Nie był ani wielkim uczonym-odkrywcą, ani sławnym działaczem politycznym, ani pisarzem, ani poetą (owszem, poetą był w każdym swoim przeżyciu), był sobą samym: człowiekiem, który wywierał dziwny urok przez swoją ludzką prostotę nie obciążoną żadnymi przesądami, a głównie przez swoją duszę otwartą dla ludzi i miłującą. 

Wołyń 2018

Finał akcji Polacy Bohaterom w PW THERIOS
2018 to ważny rok – rocznica odzyskania przez Polskę Niepodległości. W pierwszy weekend stycznia część rodziny Ingardenów wybrała się dzięki Stowarzyszeniu Odra-Niemen na Wołyń – dawny region Polski, który był świadkiem najważniejszej bitwy Legionów Józefa Piłsudskiego – pod Kościuchnówką. To tutaj rodziła się polska Niepodległość, to jest miejsce nazywane małym Monte Cassino.

Wyjazd był konsekwencją włączenia się myślenickiego koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w akcję zbierania żywności dla Kresowiaków. Zebraliśmy ponad 40 paczek z podstawowymi artykułami żywnościowymi. Wydawałoby się, że to dużo, szczególnie jak na pierwszy raz. Ale jak zobaczyłam biedę, która jest tak powszechna na Ukrainie, to pomyślałam, że te 40 paczek to jest nic. Nawet 170 paczek, które zawieźliśmy na Wołyń, to jest kropla w morzu potrzeb. A przecież Wołyń to jedno z wielu miejsc, do których jeżdżą przedstawiciele Odry-Niemen.

Wyjazd był ważny nie tylko z powodu dobra, które wieźliśmy ze sobą. Ważna była możliwość spotkania wielu osób przesiąkniętych Kresami. Dla mnie miłość do polskich Kresów jest oczywista, ale dopiero jak się stanie na tej ziemi, która była moim domem rodzinnym, to w pełni odczuwa się to coś ulotnego, co drzemało przez lata gdzieś głęboko ukryte, a teraz zaiskrzyło. To nic, że bieda wychodzi z każdego kąta. Smutne, że na tej polskiej ziemi przebywają ludzie, którzy zachowują się, jakby byli tu chwilowo – bez przywiązania, bez tożsamości. Zaniedbane zagrody, smutne twarze. A wśród nich wyrastające jak spod ziemi polskie ośrodki katolickie – zadbane, jasne, jakby z innej planety. Jak obcy, a przecież zupełnie nie obcy. 

Dla mnie szczególnie ważny był przejazd przez Włodzimierz Wołyński - przez okna autokaru oglądałam koszary, w których przed wojną, w 1938 roku, dziadek Antoni uczestniczył w kursie podoficerskim (tzw. podchorążówka). Próbowałam znaleźć miejsca znane ze zdjęć, ale bezskutecznie. 

Zamłynie - kapliczka ozdobiona na prawosławne Boże Narodzenie
Pierwsze miejsce, które odwiedziliśmy to Zamłynie – ośrodek integracyjny dla chrześcijan różnych obrządków, prowadzony przez katolickiego księdza Jana. Ośrodek wybudował Caritas. Powstała istna perełka – z pokojami dla gości, z boiskiem, miłymi alejkami i zakątkami. W tle remontowane koszary oficerskie, a po prawej... prawdziwa stajnia i konie! 

Zamłynie 

Pozostałości cmentarza w Bindudze 
Będąc w Zamłynniu pojechaliśmy oddać hołd zamordowanym Polakom z Bindugi - spacyfikowanej wsi, z której pozostało kilka zrujnowanych nagrobków i resztki fundamentów kościelnych. Kolejne miejsce pełne duchów z przeszłości. Na usta cisnęło się przez cały czas pytanie – Dlaczego??? Jak ludzie ludziom mogli zrobić coś takiego??? Jeden z uczestników opowiedział, jak straszna była nienawiść do Polaków - mąż Ukrainiec mordował żonę – Polkę i dzieci, w których żyłach płynęła polska krew. Swoje dzieci. Trudno przejść nad tym obojętnie, trudno zapomnieć i wybaczyć... Z drugiej strony bez współpracy z obecnymi mieszkańcami te miejsca pamięci nie mają szans przetrwać. A takich miejsc, takich spacyfikowanych wsi jest więcej. Do tego dochodzą liczne cmentarze Legionistów. Najbardziej znany jest cmentarz w Kościuchnówce – białe krzyże w Polskim Lasku. Ale byliśmy też w Kowlu i w nieznanym mi z nazwy miejscu, na klimatycznym cmentarzu w środku lasu. 

Krzyż w Bindudze
Nagrobek Joanny Sosnowskiej na zrujnowanym cmentarzu w Bindudze
Ostatni przystanek to Maniewicze – parafia księdza Andrzeja. W kościele komuniści zrobili magazyn soli. Ksiądz się uparł, że kościół trzeba ratować, chociaż łatwiej byłoby wyburzyć i postawić nowy. Zobaczyliśmy efekty kolosalnej pracy, która została włożona. Uczestniczyliśmy w polsko-ukraińskiej Mszy św. - ksiądz płynnie przechodził między dwoma językami. Zaczynał zdanie po polsku, a  
kończył po ukraińsku. Efekt zadziwiający – wszyscy wszystko zrozumieli. Złota zasada łączenia zamiast dzielenia. Ale z drugiej strony trudno, oj, bardzo trudno zapomnieć o podziałach, szczególnie, jak po zamknięciu oczu przez głowę przewijają się obrazy bestialskich mordów...


Ten wyjazd uświadomił mi, jak skomplikowane są nasze relacje z Ukraińcami. Z jednej strony patrząc na nich widzę bestie, które nadal czczą jak boga mordercę Polaków. Z drugiej – nie można do nich nie wyciągać ręki z pomocą. Żal patrzeć, jak dążą do samozagłady, jak bardzo nie wiedzą, co mają zrobić z wolnością, która została im dana... Z jednej strony wydrapują liczby zamordowanej ludności z krzyży stojących przy drogach, a z drugiej ufnie patrzą na kolejne ekipy, które przyjeżdżają budować polskie miejsca pamięci ciesząc się, że jak Poljaki przyjechali, to już będzie dobrze...


Cmentarz legionowy w Kościuchnówce
Po tym wyjeździe pewna jestem tylko jednego – muszę tam wrócić. Miejsce, które ciągnie jak magnez i uzależnia. Od wyjazdu minęły już 2 tygodnie, a ja ciągle i ciągle wracam tam myślami...

Uczestnicy wyjazdu na cmentarzu w Kościuchnówce

Artykuł o Zamłyniu >>>
Strona Stowarzyszenia Odra-Niemen >>>
Strona Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej >>>

Reportaż o kościele w Maniewiczach >>>  

Cmentarz Legionistów w Kowlu 

wtorek, 5 grudnia 2017

Dzień Niepodległości 2017


To było dobrze przeżyte Święto Niepodległości. Kulminacyjnym punktem (w sensie formalnym i państwowym) była Msza Święta w intencji Ojczyzny, w której uczestniczyła rodzina Ingardenów oraz zaprzyjaźniona młodzież strzelecka. Strzelcy wystawili sztandar Światowego Związku Żołnierzy AK reaktywowanego Koła Myślenice. Po Mszy przedstawiciele ŚZŻAK złożyli kwiaty pod Pomnikiem Niepodległości na myślenickim rynku.

Popołudnie spędziliśmy równie uroczyście, ale już bardziej ukierunkowani na rozrywkę – oczywiście nadal w duchu patriotycznym. Najpierw oglądnęliśmy program artystyczny przygotowany przez myślenicką młodzież i dorosłych. Wieczorem wybraliśmy się do Filharmonii Krakowskiej na koncert brytyjskiej wokalistki, Katy Carr. Dzięki naszemu opiekunowi z ramienia Światowego Związku, kpt Januszowi Kamockiemu ps. „Mamut”, żołnierzowi Armii Krajowej, mogliśmy zaprosić ponad 30 osób – dzieci, młodzież i dorosłych głodnych doznań patriotycznych. Koncert był doskonałym dopełnieniem obchodów Święta Niepodległości. Katy, której towarzyszyła orkiestra i chór Uniwersytetu Jagiellońskiego, zachwyciła nie tylko swoich stałych wielbicieli, ale też zwolenników mocniejszego uderzenia, szczególnie młodzież. Na końcu udało się zaprosić Katy do wspólnego zdjęcia.


Koncert Katy Carr był też okazją do spotkania z kombatantami. Jednym z nich był dr Janusz Kamocki, który zażyczył sobie „obstawy” Julki i Karoliny przy wręczaniu kwiatów wokalistce. „Mamut” od jakiegoś czasu przygląda się obu dziewczynom (znanym mu ze zdjęć), podkreślając ich czupurne spojrzenia i pełne fantazji charakterki ;)






niedziela, 12 listopada 2017

Targi Książki – Kraków 2017

To już kolejne Targi Książki, w których brała udział rodzina Ingardenów. Tym razem zwiedzanie rozłożone zostało na 2 dni – piątek wyjazd z uczniami z myślenickiego I LO im. T. Kościuszki, w sobotę wyjazd rodzinny, ze względu na natłok różnych zajęć w ograniczonym składzie.

Piątkowa wizyta: tłumy, tłumy, tłumy. Pierwsza godzina spędzona na testowaniu gier planszowych na stoisku Naszej Księgarni, potem metodyczne przeczesywanie wszystkich stoisk po kolei. Wizyta sobotnia pokazała, że nie znałam pojęcia tłumu. Piątkowy tłum to zaledwie garstka głów w porównaniu z mrowiem zalewającym halę targową w sobotę. Przejścia okazały się zbyt wąskie, a o zwiedzaniu stoisk w ogóle nie było mowy. Pytanie, czy to kwestia aż tak dużego zainteresowania książkami, czy luk organizacyjnych? Z przyjemnością zrezygnowałam z walki o dostęp do stoisk i
skupiłam się na imprezach towarzyszących, czyli wykładach i spotkaniach. Jako pierwsze zaliczyliśmy rodzinnie spotkanie na temat pierwszej pomocy u dzieciaków – bardzo cenne uwagi dotyczące nauki podstaw ratownictwa dla maluchów, zorganizowane przez wydawnictwo Jedność. Drugie spotkanie to perełka w postaci Wojciecha Cejrowskiego i młodego autora książek przygodowych – Przemka Corso. Jak zawsze celnie i ciekawie. Kolejne spotkania dotyczyły stoisk – z zainteresowaniem poznawaliśmy zasady nowej gry strategicznej Semper Fidelis, a potem wzięliśmy udział w konkursie na stoisku Multico, na którym zanurzyliśmy się w świat ornitologii. A im głębiej się zanurzaliśmy, tym chudsze były nasze portfele… Mieliśmy też przyjemność pogawędzić z najlepszym ornitologiem wśród lekarzy weterynarii, a zarazem najlepszym lekarzem weterynarii wśród ornitologów – Andrzejem Kruszewiczem. Na koniec Karolinie trafiła się gratka w postaci spotkania z sympatyczną, ale przeraźliwie chudą modelką Zuzanną Bijoch. 



Podczas zwiedzania nasunęło mi się kilka wniosków. Po pierwsze: media krzyczą o upadku czytelnictwa wśród społeczeństwa. Tegoroczne targi są tego zaprzeczeniem. Oferta wydawców wręcz przytłacza, a zainteresowanie przekroczyło wszelkie możliwe granice. Po drugie: duże zainteresowanie autorami konserwatywnymi. Stoisko Wojciecha Cejrowskiego było oblegane przez cały czas trwania targów, podobne tłumy widziałam u Witolda Gadowskiego. Oczywiście słychać było komentarze typu: co to za fatalny wpływ na młodzież, tak się fotografować za „Ojcze nasz”, czy: co za świr. Ale na szczęście stojącej w kolejce młodzieży to zupełnie nie przeszkadzało ;) Po trzecie: trwający od kilku lat renesans gier planszowych trwa, a wręcz widać dalszy postęp zainteresowania. Teraz w dobrym tonie jest drukować oprócz książek gry. Moim zdaniem jest już przesyt, ale ciągle pojawiają się nowe ciekawe pomysły.  


Targi oceniam na 4+, ale wrażenia końcowe bardzo pozytywne :) 




czwartek, 19 października 2017

Nowe życie Feliksa Radwańskiego

O związkach potomków Felixa Radwańskiego seniora z potomkami Żychiewicza już pisałam 2 lata temu w artykule "Niedziela w Swoszowicach". Czas powrócić do tematu wielkiego Krakusa, 5 razy pra-dziadka dzieci Ingarden. Jednym z jego fanów jest swoszowicki historyk, p. Dominik Galas, który wpadł na pomysł, żeby upamiętnić dawnego właściciela Swoszowic, założyciela uzdrowiska, nadając młodziutkiemu platanowi imię Felixa.

Uroczystość odbyła się w kameralnym gronie, w ogrodzie leżącym tuż przy pawilonie Szwajcarka, naprzeciwko Parku Zdrojowego. U stóp młodego drzewka wkopana została tabliczka informująca o nadaniu imienia, którą odsłonił praprapraprawnuk Feliksa Jacek Ingarden oraz przedstawicielka Urzędu Miasta Krakowa. I tym sposobem Feliks dostał nowe ziemskie życie. A platan będzie przechodniom przypominał, że dawno, dawno temu toczyła się wokół ciekawa historia, do której warto od czasu do czasu zaglądnąć...


Po uroczystości zebrani goście zostali zaproszeni do swoszowickiej szkoły podstawowej, w której dzieci i młodzież pod kierunkiem nauczycieli przygotowali część artystyczną, upamiętniającą 135-lecie szkoły. Piękna historia, sięgająca 1882 roku, opowiedziana przez uczniów. I piękne słowa pierwszej pani dyrektor, Zofii Rutkowskiej, zapisane w kronice szkoły:

W imię Boga biorę pióro do ręki, aby rozpocząć kronikę, którą kto i kiedy ukończy - trudno odgadnąć. Bóg by dał, by ona długie lata i wieki szczęśliwie przetrwać mogła i zawsze równie pocieszające zawierała wiadomości, jakiemi mnie przyszło ją rozpocząć. 

Kronika przetrwała do czasów dzisiejszych i jest kontynuowana, zgodnie z życzeniem pani Zofii...