czwartek, 12 lipca 2018

Proobronne wakacje 2018


Wakacje rozpoczęliśmy jak zwykle aktywnie. Pierwsza sobota wakacji to tradycyjnie Masters' Killer, w którym Strzelcy RP i młodzież z Sekcji Młodzieżowej AK z Myślenic pomagała, a niektórzy też startowali. Potem szkolenie – 4 dni intensywnych ćwiczeń. Mało teorii, dużo praktyki. Wykorzystanie terenu i obiektów tam usytuowanych. Ulubionym obiektem okazały się plastikowe toi-toie, które po kilka razy dziennie można było w różnych konfiguracjach zdobywać. Było też szkolenie z służby wartowniczej, tak zaniedbywane na szkoleniach dla młodzieży, uważane za nudne, a w rzeczywistości dobrze poprowadzone jest niezapomnianą przygodą. Nocne marsze, apele, czy suszenie ubrań w płomieniach ogniska na pewno zostaną w pamięci na długo. Pogoda podobno nie dopisała, bo codziennie padał deszcz, ale instruktor Jarek każdą ulewę potrafił wykorzystać jako atrakcję. Po obozie uczestnicy dziwili się, dlaczego ludzie chowają się przed deszczem. Przecież to najlepsza pogoda!

Poniżej krótka fotorelacja :)










wtorek, 17 kwietnia 2018

Znów sentymentalnie – Toruń – Warszawa


14-15 kwietnia 2018. Pielgrzymka religijno-patriotyczna. Skąd się tam wzięłam? Pewnej niedzieli nasz ksiądz poinformował parafian, że organizowana jest pielgrzymka do Torunia i Warszawy. Dotarły do mnie dwie nazwy-klucze: Kościół św. Stanisława Kostki i Muzeum Powstania Warszawskiego. Zastrzygła uszami i stwierdziłam, że to jest coś dla mnie. Muzeum Powstania odwiedzam przy każdej możliwej okazji. W kościele św. Stanisława Kostki byłam wiele lat temu, jako mała dziewczynka. Ale jak wróciły wspomnienia emocji, które targały dziecięcym sercem w trakcie kazań księdza Jerzego, czy później, jak się dowiedziałam o jego porwaniu i śmierci, przypomniałam sobie, że tylko raz, jako nastolatka, byłam na grobie ks. Popiełuszki, a potem jakoś moje drogi omijały to miejsce. 

Pierwszego dnia celem był Toruń – miejsca związane z ks. Rydzykiem. Sanktuarium NMP Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i św. Jana Pawła II oraz siedziba Radia Maryja i TV Trwam. Nasz przyjazd zbiegł się w czasie z pielgrzymką diecezji Sosnowieckiej, dzięki czemu mogliśmy uczestniczyć w uroczystej Mszy św. pod przewodnictwem bp Grzegorza Kaszaka.  

Miejscem, na które chciałabym zwrócić szczególną uwagę jest Kaplica Pamięci, poświęcona Polakom, którzy zostali zamordowani przez Niemców za ratowanie Żydów w czasie II wojny światowej. Oddali życie, co nie zniechęciło innych do niesienia pomocy. To ważne, żeby powstawały takie miejsca. Miejsca, które pokazują niesamowite poświęcenie Polaków dla ratowania życia innych ludzi. Szczególnie wobec współczesnego zakłamywania historii. 


Drugi dzień to świetnie zorganizowane zwiedzanie Warszawy – tu szczególne ukłony i uznanie dla Pani Krysi, która była mózgiem całego przedsięwzięcia. W tak ograniczonych ramach czasowych udało się zmieścić całkiem pokaźną dawkę doznań religijno-patriotycznych. Religijnych – bo to pielgrzymka. Patriotycznych – bo 100-lecie odzyskania przez Polskę Niepodległości. Rano msza w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu (obecnie Sanktuarium bł. ks. Jerzego Popiełuszki), zwiedzanie Muzeum oraz modlitwa na grobach ks. Jerzego, ks. Teofila Boguckiego i ks. Zygmunta Malackiego. Skromny grób Błogosławionego, otoczony kamiennym różańcem, robi większe wrażenie niż wyszukane grobowce. Bo też i taki był ksiądz Jerzy – skromny i... wielki. Pamiętam, jak przeżywałam kazania ks. Jerzego – nie wszystkie rozumiałam, ale na zawsze wyryły mi się w sercu słowa: ZŁO DOBREM ZWYCIĘŻAJ. Muzeum to też taka trochę podróż sentymentalna. Punktem kulminacyjnym było odtworzone w podziemiach miejsce mordu – ciemny las, a potem fragment rzeki, nad którą wyświetlane są zdjęcia skatowanego księdza... Te zdjęcia widziałam wiele lat temu – kopie przywiezione przez moją Mamę z Warszawy tuż po odnalezieniu zwłok Księdza, schowane przede mną, żeby nie wywołać w dziecku szoku. Musiałam je zobaczyć, bo nie wierzyłam, że TO się zdarzyło. Znalazłam, oglądnęłam, oczywiście nie przyznając się do tego. Przyjęłam okrutną prawdę i myślę, że było to jedno z doświadczeń, które potem przez lata mnie kształtowały. 



Przedostatni punkt programu to Muzeum Powstania Warszawskiego. Dla czytelników bloga mój sentyment do tego miejsca jest oczywisty. Dziadkowie powstańcy, spora część rodziny jako ludność cywilna przeżyła Powstanie, kilku dalszych krewnych uczestniczyło i ginęło (w tym „Miś” Rościszewski). Zawsze do budynku muzeum wchodzę z dreszczem. To kolejne ważne miejsce – nie tylko dla mnie, ale też dla wszystkich Polaków. Zawsze znajdę jakiś kąt, w którym jeszcze nie byłam, albo znajduję czas, żeby dokładniej zagłębić się w jakiś powstańczy temat. Na kilka godzin przenoszę się w inny świat, cofam się w czasie i przeżywam wydarzenia sprzed 70 lat jakby to był mój świat i moje doświadczenia...



Na końcu Pani Krysia zaplanowała niespodziankę - Świątynię Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie. Otoczony niewysokimi domami betonowy kolos już teraz robi wrażenie, mimo, że to ciągle jest plac budowy. Funkcjonujący, ale surowy i jak dla mnie trochę zimny. W przyszłości w podziemiach świątyni mają spocząć prochy 300 wielkich Polaków. Na razie wieczny spoczynek znaleźli tu m.in. ksiądz Twardowski i prezydent Kaczorowski. 




Późnym wieczorem pełni wrażeń i naładowani pozytywną energią wróciliśmy do domów... 

piątek, 2 marca 2018

Niecodzienne spotkanie uczniów z żołnierzem Armii Krajowej - „Mamutem”

27 lutego 2018 to dzień dla uczniów dwóch myślenickich szkół niezapomniany – miejscowe koło Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej zorganizowało spotkanie z kapitanem Januszem Kamockim ps. „Mamut”. Moje pierwsze spotkanie z Kapitanem, a raczej Doktorem Kamockim (bo jakoś tak lepiej mi to brzmi – tytuł doktorski jest tytułem naukowym, a ranga oficerska nadana honorowo nie odzwierciedla faktycznej rangi wojskowej) miało miejsce mniej-więcej rok temu, w siedzibie małopolskiego oddziału ŚZŻAK. Z kilku osób, które wtedy poznałam, dr Kamocki od razu przyciągnął moją uwagę – jego błysk w oku, forma wypowiedzi i aura, którą wokół siebie roztaczał – to wszystko spowodowało, że kilka krótkich minut wystarczyło, że poczułam w Nim „bratnią duszę”. Wszystkie dotychczasowe działania stale to pierwsze wrażenie potwierdzają. Doktor dostaje wszystkie relacje z naszych inicjatyw – szkoleń, uroczystości, czy wyjazdów. Od czasu do czasu spotykamy się – najczęściej rozmawiamy o planach związanych z sekcjami młodzieżowymi i reaktywacją koła w Myślenicach, ale udaje się nam również wracać do wspomnień związanych z okresem wojennym. Po którejś serii wspomnień stwierdziłam, że to niesprawiedliwe, że tylko my słuchamy tych opowieści. Trzeba zarazić pasją patriotyzmu większą grupę Polaków, a najlepiej młodych Polaków. Powiedziałam o tym Doktorowi dodając nieśmiało pytanie, czy zgodziłby się na spotkanie z młodzieżą w szkole myślenickiej. Zgodził się bez wahania. W końcu zadecydowałam, że są dwie szkoły, które są mi szczególnie bliskie – dawne Gimnazjum nr 1 (obecnie oddział Szkoły Podstawowej nr 2) i I Liceum Ogólnokształcące. Obie szkoły mają wspaniałą historię i były kuźnią wielu myślenickich bohaterów – walczących zarówno w Legionach, w Armii Krajowej, jak i potem, w podziemiu antykomunistycznym.



„Mamut” spotkania z uczniami rozpoczął od liceum. W auli zebrało się kilkadziesiąt osób; głównie uczniów szkoły, ale też sporo było osób starszych: nauczycieli i gości. Współorganizatorem spotkania była GRH AK „Murawa”. Gośćmi spotkania byli: wiceprezes Galicyjskiego Towarzystwa Historycznego pan Leszek Kapłon oraz asystent posła Jarosława Szlachetki, Dawid Chorabik. Na drugie spotkanie przenieśliśmy się do budynku gimnazjum – grupa odbiorców była nieco młodsza, ale z przyjemnością patrzyłam na zasłuchane twarze młodzieży, która chłonęła każde słowo naszego weterana. Wśród młodzieży była grupka strzelców, która uczestniczyła w obu spotkaniach.


Doktor Kamocki w swoich wspomnieniach przeniósł się w czasy wojny – był wtedy nastolatkiem, rówieśnikiem większości uczestników obu spotkań. Przedstawił okrutne realia wojny widziane oczami chłopaka, który nie do końca był świadomy tego, co się wokół dzieje. Dla młodzieży możliwość walki z okupantem i całe przygotowanie do walki były trochę jak zabawa, tylko przeniesiona w realne warunki. „Mamut”, tak jak jego koledzy i koleżanki, chciał walczyć z Niemcami. Był zawiedziony, że dostał inne zadanie – ze względu na okoliczności (dom rodzinny, którego część zajmowali okupanci, nielegalne połączenie telefoniczne z aparatem, z którego korzystali Niemcy i dobra znajomość języka niemieckiego) został wyznaczony do podsłuchiwania rozmów telefonicznych. Zamiast biegać po lesie i strzelać musiał całymi godzinami siedzieć w fotelu i podsłuchiwać. Jak wspominał, większość informacji była nieistotna. Tylko raz usłyszał o planach wysiedlenia jednej z okolicznych wsi, jednej z tych, w których ukrywali się partyzanci. Dzięki temu jednemu epizodowi uratował wiele osób, bo odpowiednio wcześnie mieszkańcy przygotowali się do przymusowej przeprowadzki i ukryli wszystkie niewygodne przedmioty, które mogły doprowadzić do ich zastrzelenia przez Niemców. 

Znamienne były słowa „Mamuta” o bohaterstwie. Powiedział, że szlag go trafia, jak słyszy, że oni, żołnierze Armii Krajowej, byli bohaterami. Dzisiaj może tak to wygląda, ale wtedy nikt nie myślał o bohaterstwie. Najlepiej to, co się wtedy działo w sercach młodych Polaków, oddają słowa „Inki”, która w swoim ostatnim grypsie napisała: „zachowałam się jak trzeba”. Wtedy wszyscy robili to, co im nakazywało sumienie – zachowywali się jak trzeba. Mieli wyryte w sercach słowa „Bóg – Honor – Ojczyzna” i nie wchodziło w grę inne zachowanie. 

Innym ciekawym zagadnieniem, które poruszył nasz gość była rzeczywista rola Armii Krajowej. Wiele osób kojarzy AK-wców z walką, z zabijaniem. Statystyki mówią coś zupełnie innego – 300-tysięczna armia, wspierana przez dziesiątki, a może setki tysięcy cywili, zabiła zaskakująco mało Niemców. Bo prawdziwa rola AK nie polegała na zabijaniu – opowiadał dr Kamocki. – Zadaniem żołnierz AK była przede wszystkim ochrona ludności. Zabicie jednego Niemca niosło za sobą śmierć 10 lub więcej Polaków. Trzeba było działać rozważnie – ratować, wspierać na każdym kroku, uwalniać uwięzionych, zapobiegać mordowaniu. Brawura nie była dobrym rozwiązaniem. Dowódcy Polski Podziemnej mieli opracowany plan polonizacji Ziem Odzyskanych, o czym dowiedziałam się z książki dr Kamockiego „Podróże etnografa”. Komuniści wysiedlili mieszkańców z ich domów, nie patrząc, czy jest to zasadne, czy nie. AK miała cały plan. Ale po wojnie nikt ich nie słuchał, a żołnierze sami musieli walczyć o przetrwanie.


Spotkanie w liceum zostało zarejestrowane na video, dzięki czemu każdy, kto chciałby wysłuchać wystąpienia „Mamuta”, będzie miał tę możliwość. Dziękujemy za pomoc panu posłowi Jarosławowi Szlachetce! Jest to osoba, która aktywnie wspiera działania patriotyczne na terenie Myślenic i w szeroko pojętych okolicach. Najbliższe wspólne plany to rejestracja wspomnień weteranów walk o niepodległość Polski oraz ich rodzin.


Spotkanie z dr Kamockim było pierwszym z cyklu planowanych spotkań. Pomysłów na razie nie zdradzę, ale zapewniam, że będzie się sporo działo.  

Zapraszam na fanpage Kołą Myślenice ŚZŻAK na Facebook: www.facebook.com/AKMyslenice/ 

Wiadomość z ostatniej chwili: już nie KAPITAN, ale MAJOR!!! Gratulujemy! 

wtorek, 13 lutego 2018

Wątki żydowskie – Witold Karol Rothenburg-Rościszewski

Holokaust - temat jakże aktualny i jakże gorący. Wydarzenia ostatnich tygodni i liczne dyskusje kuluarowe skłoniły mnie do pewnych przemyśleń i pogrzebania w rodzinnej historii. Wątków żydowskich jest kilka – jedne dotyczą przodków moich, inne przodków mojego męża. Mężowi zostawię temat do rozwinięcia, wspomnę tylko, że mało brakowało, a miałby babcię Żydówkę. Na szczęście sprawa się rozmyła, a wspomniana Żydówka została... katolicką świętą, zamęczoną w obozie koncentracyjnym przez Niemców.

Witold Rothenburg-Rościszewski
Związki mojej rodziny z Żydami są bardziej skomplikowane. Zapewne wielu osobom z kręgów zarówno żydowskich, jak i antyżydowskich, znane jest nazwisko Rothenburg-Rościszewski. Witold Karol Rothenburg-Rościszewski urodził się w 1901 roku we wsi Kornie, w rodzinie ziemiańskiej. Jego rodzice: Karol Rościszewski i Cecylia z domu Ostrowska, pochodzili z herbowych patriotycznych rodów. Jego ojciec, Karol, miał dwójkę rodzeństwa – Erazma oraz Mariannę, moją pra-pra-babcię. Wśród przodków Witolda byli powstańcy styczniowi oraz słynny generał, jeden z przywódców Powstania Listopadowego, Jan Nepomucen Umiński, którego historię opisałam kilka lat temu >>>.

Jako młody żołnierz Witold walczył z bolszewikami, ukończył szkołę podoficerską. W latach 1923-27 studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, w 1933 roku zakończył aplikację adwokacką.
Na studiach zaangażował się w działalność "narodowców" - należał do organizacji Bratnia Pomoc, Młodzież Wszechpolska i Obóz Wielkiej Polski. Od 1934 roku działacz Obozu Narodowo-Radykalnego, a następnie był jednym z głównych działaczy Falangi. Wydawałoby się, że postać przesiąknięta antysemityzmem, obecnie uznany byłby za nacjonalistyczny "czarny charakter". Był za swoje poglądy prześladowany i kilkakrotnie aresztowany.

W 1939 roku jako porucznik rezerwy dostał kartę mobilizacyjną. Walczył w wojnie obronnej, dostał się do niewoli niemieckiej, z której zbiegł i powrócił do Warszawy. Tam od razu włączył się w działalność podziemną, używając m. in. pseudonimów "Umiński” i „Inżynier”. Nie zmienił swoich prawicowo-narodowych poglądów, jednak w przeciwieństwie do B. Piaseckiego był zwolennikiem przyłączenia się do Związku Walki Zbrojnej. Witold wraz z innymi działaczami Konfederacji Zbrojnej w 1941 r. przyłączył się do ZWZ, a następnie wszedł w skład "Wachlarza". Był współorganizatorem wielu akcji dywersyjnych, wywiadowczych i odbijania aresztowanych, m.in. słynnej akcji rozbicia więzienia w Pińsku, której dowódcą był cichociemny Jan Piwnik ps. "Ponury". Równolegle współpracował z Kierownictwem Walki Cywilnej, stał także na czele wydziału wywiadu działającego w ramach Komórki Bezpieczeństwa Delegatury Rządu RP na Kraj, w ramach którego zbierał informacje o nastrojach społecznych i rozpracowywał podziemie komunistyczne. Stał również na czele sekcji likwidacyjnej wydziału wywiadu Delegatury, która zajmowała się wykonywaniem wyroków na zdrajcach i konfidentach. W ramach tego rodzaju działań 10 lutego 1943 r. Rościszewski kierował wykonaniem wyroku na żydowskim agencie gestapo, Jerzym Weisbergu (ukrywającym się pod nazwiskiem Mostowicz).

Drugą gałęzią działalności okupacyjnej Witolda była pomoc Żydom. Ten znany przedwojenny "żydożerca" widząc ogrom nieszczęścia, które spadło na Polaków pochodzenia żydowskiego z rąk niemieckich, nie zawahał się z decyzją o aktywnym włączeniu się w ratowanie Żydów. Wspierał materialnie ukrywającego się kolegę prawnika Wacława Tajtelbauma-Tarskiego oraz innych adwokatów żydowskich przebywających w warszawskim getcie. Wielu znajdującym się w potrzebie osobom pochodzenia żydowskiego pomógł znaleźć bezpieczne mieszkanie i zaopatrywał je w fałszywe dokumenty. Korzystały z jego wsparcia inne osoby organizujące pomoc Żydom, np. ks. Marceli Godlewski, Zofia Kossak-Szczucka i Irena Sendlerowa, której m.in. pomagał ukrywać dzieci żydowskie w Warszawie i okolicach. Po latach Sendlerowa następująco scharakteryzowała jego ówczesną działalność: 

Irena Sendlerowa
...pomagał w wyprowadzaniu dzieci z getta. Był adwokatem, znał dobrze gmach sądów przy ul. Leszno; znał tamtejszych woźnych, do których można było mieć zaufanie, a niektórzy z nich mieli w swym posiadaniu klucze do zapasowych drzwi, prowadzących na stronę tzw. aryjską. Po takim wyprowadzeniu adw. Rościszewski umieszczał dzieci albo w zakładzie-zakonie w Chotomowie pod Warszawą lub u swoich znajomych, płacąc im za utrzymanie ze swoich funduszów aż do swojego aresztowania.

Różnie są przedstawiane motywy okupacyjnej działalności Witolda. Znając jego przekonania, trudno mówić o zmianie poglądów. Należy pamiętać, że zarówno falangiści, jak i inne polskie ugrupowania narodowe, mimo niechęci do Żydów, odcinały się zarówno od wzorców hitlerowskich, jak i ideologii rasistowskiej jako niezgodnych z nauką Kościoła katolickiego. Mord jako środek pozbycia się tej mniejszości z Polski był dla nich również nie do zaakceptowania. Rościszewski uznał, że w sytuacji, gdy Niemcy mordują masowo Żydów, jako chrześcijanin jest zobowiązany do ratowania życia. Po latach, w 1994 r., wraz z żoną Anną zostali pośmiertnie uhonorowani medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata



Josek Mycenmacher vel Jan Berdych
Należy jeszcze wspomnieć o okolicznościach śmierci Witolda Rothenburg-Rościszewskiego. 6 kwietnia 1943 roku został aresztowany przez gestapo. Podejrzewa się, że informacje o Rościszewskim Niemcy mogli wymusić w czasie przesłuchań od Władysława Hackiewicza, żołnierza „Wachlarza” i dobrego znajomego Rościszewskiego z czasów „Falangi”. Z kolei zdaniem historyka Waldemara Grabowskiego, do zdekonspirowania Rościszewskiego mógł przyczynić się inny jego współpracownik, Jan Berdych, bardziej znany jako żydowski działacz antykomunistyczny Josek Muetzenmacher, który miał rozpracowywać ruch komunistyczny dla Delegatury Rządu. Zdaniem Grabowskiego z usług Berdycha korzystało także warszawskie gestapo, dla którego 10 lutego 1943 r. miał on napisać obszerny raport, wymieniając w nim pseudonim i funkcję Rościszewskiego. Wersję tę potwierdza Bogdan Gadomski w wydanej niedawno biografii Muetzenmachera. Niedługo po aresztowaniu Rościszewski został zamordowany, prawdopodobnie w niemieckim obozie koncentracyjnym Sachsenhausen (w tym samym, w którym był więziony Antoni Żychiewicz). Miejsce pogrzebania ciała pozostaje nieznane. Symboliczny grób Witolda znajduje się na cmentarzu leśnym w Laskach, a w warszawskim kościele św. Marcina wmurowana została poświęcona mu pamiątkowa tablica.

Z osobą Witolda łączy się też postać jego syna - 14-letniego bohatera Powstania Warszawskiego, Michała "Misia" Rothenburg-Rościszewskiego, żołnierza batalionu Czata.
Biogram powstańczy "Misia" znajdziesz tutaj >>>

Życiorys Witolda jest jednym z wielu przykładów, że nawet "niechęć" niektórych Polaków do Żydów nie przekładała się na ich postępowanie w obliczu tragedii II wojny światowej. Bo wojna to nie tylko Holokaust, ale też śmierć milionów Polaków. I mimo najtragiczniejszych konsekwencji to właśnie Polacy uratowali największą liczbę Żydów. Witold ratował Żydów tam, gdzie był potrzebny ratunek, wykonywał na Żydach wyroki w obliczu zdrady i oddał życie, przypuszczalnie na skutek żydowskiego donosu.


Więcej informacji o Witoldzie:


wtorek, 23 stycznia 2018

155 lat temu wybuchło Powstanie Styczniowe

 Z tej okazji postanowiłam przybliżyć pokrótce sylwetkę jednego z moich przodków – prapradziadka Stanisława Siwickiego, ojca Ludwiki Siwickiej-Nowickiej i Władysława Siwickiego, dziadka Ireny Siwickiej-Żychiewicz. Opowieść oparta będzie na wspomnieniach Ludwiki – córki Stanisława, która w roku 1956/57 opisała w 3 częsciach historię rodzinną w Tygodniku Londyńskim.

Ojciec [Stanisław Siwicki] wychowywał się ze swoim bratem Zygmuntem u dziadków Michałowskich. (…) Później przyszły dla mego ojca lata gimnazjalne w Rydze i medycyna na uniwersytecie w Dorpacie, za rządów carskich jedynym, który miał pełną autonomię i skupiał młodzież rewolucyjną z Polski, Rosji i innych prowincji cesarstwa. (…)
Na wieść o wybuchu powstania, ojciec pojechał do Wilna żeby się zaciągnąć. Wkrótce został naczelnikiem administracyjnym jednego z oddziałów Rządu Narodowego. Groziła mu kara śmieci. Uratował się, jak nam opowiadał, połknięciem obciążającego dokumentu w chwili, kiedy go uprzedzono, że ma zostać aresztowany. Był to środek samoobrony często stosowany w tych strasznych czasach. Dowodów należenia ojca do powstania, poza ustnym donosem, nie było. Skazano go na dożywotnie zesłanie na Sybir „z pozbawieniem praw i mienia”. Dzięki amnestii przebył na wygnaniu „tylko 15 lat” - od 25-go roku życia do 40-go. 

W drodze na Sybir ojciec rozchorował się ciężko najpierw na ospę, a później na tyfus. Pierwsze lata na wygnaniu były ciężkie. Warunki domowe nie przygotowały ojca do walki o byt. Dyplomu doktorskiego nie zdążył zrobić. Chwytał się każdej pracy żeby zarobić na chleb. Moskali nienawidził do końca życia, ale wśród wspomnień o stosunku ludu rosyjskiego, a przede wszystkim Sybiraków do powstańców – były jasne promyki. Na postojach baby wiejskie przynosiły kaszę, mleko i inne posiłki dla zesłańców. (…) Sybiracy często opiekowali się tymi przybyszami z Polski i darzyli ich sympatią: pomimo ciemnoty rozumieli, że to nie są zwyczajni przestępcy i współczuli z nimi.
Po 15 latach ojciec powrócił nie do rodzinnej Litwy, której nie danem mu było już zobaczyć, ale do Warszawy. Za pożyczone od rodziny pieniądze wziął długoterminową dzierżawę na Grochowie, 6 wiorst od Warszawy. Posesja leżała koło słynnej z r. 1831 Olszynki Grochowskiej. Tam spędził ojciec resztę życia.
Ojciec mój ożenił się w niespełna rok po powrocie z Syberii. Kiedy później jako dorośli zapytaliśmy wraz z bratem matkę czy była bardzo zakochana w ojcu, zamyśliła się i powiedziała: To było nie takie „zakochanie” jak teraz. Wierzyłam w niego: gdyby mi powiedział: „Skocz przez to okno!” - skoczyłabym wierząc że mi się nic nie stanie. Rozumieliśmy mamę dobrze. Była „tworem” ojca. Wspólne czytania w zimowe wieczory, długie gawędy, a nade wszystko jego osobowość – urobiły mamę w jego duchu. Dla nas mama była starszą siostrą, i tak we troje, w cichym porozumieniu, czciliśmy go wspólnie.

Ojciec umarł na raka wątroby w 61 roku życia (1897). Nie był ani wielkim uczonym-odkrywcą, ani sławnym działaczem politycznym, ani pisarzem, ani poetą (owszem, poetą był w każdym swoim przeżyciu), był sobą samym: człowiekiem, który wywierał dziwny urok przez swoją ludzką prostotę nie obciążoną żadnymi przesądami, a głównie przez swoją duszę otwartą dla ludzi i miłującą. 

Wołyń 2018

Finał akcji Polacy Bohaterom w PW THERIOS
2018 to ważny rok – rocznica odzyskania przez Polskę Niepodległości. W pierwszy weekend stycznia część rodziny Ingardenów wybrała się dzięki Stowarzyszeniu Odra-Niemen na Wołyń – dawny region Polski, który był świadkiem najważniejszej bitwy Legionów Józefa Piłsudskiego – pod Kościuchnówką. To tutaj rodziła się polska Niepodległość, to jest miejsce nazywane małym Monte Cassino.

Wyjazd był konsekwencją włączenia się myślenickiego koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w akcję zbierania żywności dla Kresowiaków. Zebraliśmy ponad 40 paczek z podstawowymi artykułami żywnościowymi. Wydawałoby się, że to dużo, szczególnie jak na pierwszy raz. Ale jak zobaczyłam biedę, która jest tak powszechna na Ukrainie, to pomyślałam, że te 40 paczek to jest nic. Nawet 170 paczek, które zawieźliśmy na Wołyń, to jest kropla w morzu potrzeb. A przecież Wołyń to jedno z wielu miejsc, do których jeżdżą przedstawiciele Odry-Niemen.

Wyjazd był ważny nie tylko z powodu dobra, które wieźliśmy ze sobą. Ważna była możliwość spotkania wielu osób przesiąkniętych Kresami. Dla mnie miłość do polskich Kresów jest oczywista, ale dopiero jak się stanie na tej ziemi, która była moim domem rodzinnym, to w pełni odczuwa się to coś ulotnego, co drzemało przez lata gdzieś głęboko ukryte, a teraz zaiskrzyło. To nic, że bieda wychodzi z każdego kąta. Smutne, że na tej polskiej ziemi przebywają ludzie, którzy zachowują się, jakby byli tu chwilowo – bez przywiązania, bez tożsamości. Zaniedbane zagrody, smutne twarze. A wśród nich wyrastające jak spod ziemi polskie ośrodki katolickie – zadbane, jasne, jakby z innej planety. Jak obcy, a przecież zupełnie nie obcy. 

Dla mnie szczególnie ważny był przejazd przez Włodzimierz Wołyński - przez okna autokaru oglądałam koszary, w których przed wojną, w 1938 roku, dziadek Antoni uczestniczył w kursie podoficerskim (tzw. podchorążówka). Próbowałam znaleźć miejsca znane ze zdjęć, ale bezskutecznie. 

Zamłynie - kapliczka ozdobiona na prawosławne Boże Narodzenie
Pierwsze miejsce, które odwiedziliśmy to Zamłynie – ośrodek integracyjny dla chrześcijan różnych obrządków, prowadzony przez katolickiego księdza Jana. Ośrodek wybudował Caritas. Powstała istna perełka – z pokojami dla gości, z boiskiem, miłymi alejkami i zakątkami. W tle remontowane koszary oficerskie, a po prawej... prawdziwa stajnia i konie! 

Zamłynie 

Pozostałości cmentarza w Bindudze 
Będąc w Zamłynniu pojechaliśmy oddać hołd zamordowanym Polakom z Bindugi - spacyfikowanej wsi, z której pozostało kilka zrujnowanych nagrobków i resztki fundamentów kościelnych. Kolejne miejsce pełne duchów z przeszłości. Na usta cisnęło się przez cały czas pytanie – Dlaczego??? Jak ludzie ludziom mogli zrobić coś takiego??? Jeden z uczestników opowiedział, jak straszna była nienawiść do Polaków - mąż Ukrainiec mordował żonę – Polkę i dzieci, w których żyłach płynęła polska krew. Swoje dzieci. Trudno przejść nad tym obojętnie, trudno zapomnieć i wybaczyć... Z drugiej strony bez współpracy z obecnymi mieszkańcami te miejsca pamięci nie mają szans przetrwać. A takich miejsc, takich spacyfikowanych wsi jest więcej. Do tego dochodzą liczne cmentarze Legionistów. Najbardziej znany jest cmentarz w Kościuchnówce – białe krzyże w Polskim Lasku. Ale byliśmy też w Kowlu i w nieznanym mi z nazwy miejscu, na klimatycznym cmentarzu w środku lasu. 

Krzyż w Bindudze
Nagrobek Joanny Sosnowskiej na zrujnowanym cmentarzu w Bindudze
Ostatni przystanek to Maniewicze – parafia księdza Andrzeja. W kościele komuniści zrobili magazyn soli. Ksiądz się uparł, że kościół trzeba ratować, chociaż łatwiej byłoby wyburzyć i postawić nowy. Zobaczyliśmy efekty kolosalnej pracy, która została włożona. Uczestniczyliśmy w polsko-ukraińskiej Mszy św. - ksiądz płynnie przechodził między dwoma językami. Zaczynał zdanie po polsku, a  
kończył po ukraińsku. Efekt zadziwiający – wszyscy wszystko zrozumieli. Złota zasada łączenia zamiast dzielenia. Ale z drugiej strony trudno, oj, bardzo trudno zapomnieć o podziałach, szczególnie, jak po zamknięciu oczu przez głowę przewijają się obrazy bestialskich mordów...


Ten wyjazd uświadomił mi, jak skomplikowane są nasze relacje z Ukraińcami. Z jednej strony patrząc na nich widzę bestie, które nadal czczą jak boga mordercę Polaków. Z drugiej – nie można do nich nie wyciągać ręki z pomocą. Żal patrzeć, jak dążą do samozagłady, jak bardzo nie wiedzą, co mają zrobić z wolnością, która została im dana... Z jednej strony wydrapują liczby zamordowanej ludności z krzyży stojących przy drogach, a z drugiej ufnie patrzą na kolejne ekipy, które przyjeżdżają budować polskie miejsca pamięci ciesząc się, że jak Poljaki przyjechali, to już będzie dobrze...


Cmentarz legionowy w Kościuchnówce
Po tym wyjeździe pewna jestem tylko jednego – muszę tam wrócić. Miejsce, które ciągnie jak magnez i uzależnia. Od wyjazdu minęły już 2 tygodnie, a ja ciągle i ciągle wracam tam myślami...

Uczestnicy wyjazdu na cmentarzu w Kościuchnówce

Artykuł o Zamłyniu >>>
Strona Stowarzyszenia Odra-Niemen >>>
Strona Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej >>>

Reportaż o kościele w Maniewiczach >>>  

Cmentarz Legionistów w Kowlu