wtorek, 23 stycznia 2018

Wołyń 2018

Finał akcji Polacy Bohaterom w PW THERIOS
2018 to ważny rok – rocznica odzyskania przez Polskę Niepodległości. W pierwszy weekend stycznia część rodziny Ingardenów wybrała się dzięki Stowarzyszeniu Odra-Niemen na Wołyń – dawny region Polski, który był świadkiem najważniejszej bitwy Legionów Józefa Piłsudskiego – pod Kościuchnówką. To tutaj rodziła się polska Niepodległość, to jest miejsce nazywane małym Monte Cassino.

Wyjazd był konsekwencją włączenia się myślenickiego koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w akcję zbierania żywności dla Kresowiaków. Zebraliśmy ponad 40 paczek z podstawowymi artykułami żywnościowymi. Wydawałoby się, że to dużo, szczególnie jak na pierwszy raz. Ale jak zobaczyłam biedę, która jest tak powszechna na Ukrainie, to pomyślałam, że te 40 paczek to jest nic. Nawet 170 paczek, które zawieźliśmy na Wołyń, to jest kropla w morzu potrzeb. A przecież Wołyń to jedno z wielu miejsc, do których jeżdżą przedstawiciele Odry-Niemen.

Wyjazd był ważny nie tylko z powodu dobra, które wieźliśmy ze sobą. Ważna była możliwość spotkania wielu osób przesiąkniętych Kresami. Dla mnie miłość do polskich Kresów jest oczywista, ale dopiero jak się stanie na tej ziemi, która była moim domem rodzinnym, to w pełni odczuwa się to coś ulotnego, co drzemało przez lata gdzieś głęboko ukryte, a teraz zaiskrzyło. To nic, że bieda wychodzi z każdego kąta. Smutne, że na tej polskiej ziemi przebywają ludzie, którzy zachowują się, jakby byli tu chwilowo – bez przywiązania, bez tożsamości. Zaniedbane zagrody, smutne twarze. A wśród nich wyrastające jak spod ziemi polskie ośrodki katolickie – zadbane, jasne, jakby z innej planety. Jak obcy, a przecież zupełnie nie obcy. 

Dla mnie szczególnie ważny był przejazd przez Włodzimierz Wołyński - przez okna autokaru oglądałam koszary, w których przed wojną, w 1938 roku, dziadek Antoni uczestniczył w kursie podoficerskim (tzw. podchorążówka). Próbowałam znaleźć miejsca znane ze zdjęć, ale bezskutecznie. 

Zamłynie - kapliczka ozdobiona na prawosławne Boże Narodzenie
Pierwsze miejsce, które odwiedziliśmy to Zamłynie – ośrodek integracyjny dla chrześcijan różnych obrządków, prowadzony przez katolickiego księdza Jana. Ośrodek wybudował Caritas. Powstała istna perełka – z pokojami dla gości, z boiskiem, miłymi alejkami i zakątkami. W tle remontowane koszary oficerskie, a po prawej... prawdziwa stajnia i konie! 

Zamłynie 

Pozostałości cmentarza w Bindudze 
Będąc w Zamłynniu pojechaliśmy oddać hołd zamordowanym Polakom z Bindugi - spacyfikowanej wsi, z której pozostało kilka zrujnowanych nagrobków i resztki fundamentów kościelnych. Kolejne miejsce pełne duchów z przeszłości. Na usta cisnęło się przez cały czas pytanie – Dlaczego??? Jak ludzie ludziom mogli zrobić coś takiego??? Jeden z uczestników opowiedział, jak straszna była nienawiść do Polaków - mąż Ukrainiec mordował żonę – Polkę i dzieci, w których żyłach płynęła polska krew. Swoje dzieci. Trudno przejść nad tym obojętnie, trudno zapomnieć i wybaczyć... Z drugiej strony bez współpracy z obecnymi mieszkańcami te miejsca pamięci nie mają szans przetrwać. A takich miejsc, takich spacyfikowanych wsi jest więcej. Do tego dochodzą liczne cmentarze Legionistów. Najbardziej znany jest cmentarz w Kościuchnówce – białe krzyże w Polskim Lasku. Ale byliśmy też w Kowlu i w nieznanym mi z nazwy miejscu, na klimatycznym cmentarzu w środku lasu. 

Krzyż w Bindudze
Nagrobek Joanny Sosnowskiej na zrujnowanym cmentarzu w Bindudze
Ostatni przystanek to Maniewicze – parafia księdza Andrzeja. W kościele komuniści zrobili magazyn soli. Ksiądz się uparł, że kościół trzeba ratować, chociaż łatwiej byłoby wyburzyć i postawić nowy. Zobaczyliśmy efekty kolosalnej pracy, która została włożona. Uczestniczyliśmy w polsko-ukraińskiej Mszy św. - ksiądz płynnie przechodził między dwoma językami. Zaczynał zdanie po polsku, a  
kończył po ukraińsku. Efekt zadziwiający – wszyscy wszystko zrozumieli. Złota zasada łączenia zamiast dzielenia. Ale z drugiej strony trudno, oj, bardzo trudno zapomnieć o podziałach, szczególnie, jak po zamknięciu oczu przez głowę przewijają się obrazy bestialskich mordów...


Ten wyjazd uświadomił mi, jak skomplikowane są nasze relacje z Ukraińcami. Z jednej strony patrząc na nich widzę bestie, które nadal czczą jak boga mordercę Polaków. Z drugiej – nie można do nich nie wyciągać ręki z pomocą. Żal patrzeć, jak dążą do samozagłady, jak bardzo nie wiedzą, co mają zrobić z wolnością, która została im dana... Z jednej strony wydrapują liczby zamordowanej ludności z krzyży stojących przy drogach, a z drugiej ufnie patrzą na kolejne ekipy, które przyjeżdżają budować polskie miejsca pamięci ciesząc się, że jak Poljaki przyjechali, to już będzie dobrze...


Cmentarz legionowy w Kościuchnówce
Po tym wyjeździe pewna jestem tylko jednego – muszę tam wrócić. Miejsce, które ciągnie jak magnez i uzależnia. Od wyjazdu minęły już 2 tygodnie, a ja ciągle i ciągle wracam tam myślami...

Uczestnicy wyjazdu na cmentarzu w Kościuchnówce

Artykuł o Zamłyniu >>>
Strona Stowarzyszenia Odra-Niemen >>>
Strona Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej >>>

Reportaż o kościele w Maniewiczach >>>  

Cmentarz Legionistów w Kowlu 

wtorek, 5 grudnia 2017

Dzień Niepodległości 2017


To było dobrze przeżyte Święto Niepodległości. Kulminacyjnym punktem (w sensie formalnym i państwowym) była Msza Święta w intencji Ojczyzny, w której uczestniczyła rodzina Ingardenów oraz zaprzyjaźniona młodzież strzelecka. Strzelcy wystawili sztandar Światowego Związku Żołnierzy AK reaktywowanego Koła Myślenice. Po Mszy przedstawiciele ŚZŻAK złożyli kwiaty pod Pomnikiem Niepodległości na myślenickim rynku.

Popołudnie spędziliśmy równie uroczyście, ale już bardziej ukierunkowani na rozrywkę – oczywiście nadal w duchu patriotycznym. Najpierw oglądnęliśmy program artystyczny przygotowany przez myślenicką młodzież i dorosłych. Wieczorem wybraliśmy się do Filharmonii Krakowskiej na koncert brytyjskiej wokalistki, Katy Carr. Dzięki naszemu opiekunowi z ramienia Światowego Związku, kpt Januszowi Kamockiemu ps. „Mamut”, żołnierzowi Armii Krajowej, mogliśmy zaprosić ponad 30 osób – dzieci, młodzież i dorosłych głodnych doznań patriotycznych. Koncert był doskonałym dopełnieniem obchodów Święta Niepodległości. Katy, której towarzyszyła orkiestra i chór Uniwersytetu Jagiellońskiego, zachwyciła nie tylko swoich stałych wielbicieli, ale też zwolenników mocniejszego uderzenia, szczególnie młodzież. Na końcu udało się zaprosić Katy do wspólnego zdjęcia.


Koncert Katy Carr był też okazją do spotkania z kombatantami. Jednym z nich był dr Janusz Kamocki, który zażyczył sobie „obstawy” Julki i Karoliny przy wręczaniu kwiatów wokalistce. „Mamut” od jakiegoś czasu przygląda się obu dziewczynom (znanym mu ze zdjęć), podkreślając ich czupurne spojrzenia i pełne fantazji charakterki ;)






niedziela, 12 listopada 2017

Targi Książki – Kraków 2017

To już kolejne Targi Książki, w których brała udział rodzina Ingardenów. Tym razem zwiedzanie rozłożone zostało na 2 dni – piątek wyjazd z uczniami z myślenickiego I LO im. T. Kościuszki, w sobotę wyjazd rodzinny, ze względu na natłok różnych zajęć w ograniczonym składzie.

Piątkowa wizyta: tłumy, tłumy, tłumy. Pierwsza godzina spędzona na testowaniu gier planszowych na stoisku Naszej Księgarni, potem metodyczne przeczesywanie wszystkich stoisk po kolei. Wizyta sobotnia pokazała, że nie znałam pojęcia tłumu. Piątkowy tłum to zaledwie garstka głów w porównaniu z mrowiem zalewającym halę targową w sobotę. Przejścia okazały się zbyt wąskie, a o zwiedzaniu stoisk w ogóle nie było mowy. Pytanie, czy to kwestia aż tak dużego zainteresowania książkami, czy luk organizacyjnych? Z przyjemnością zrezygnowałam z walki o dostęp do stoisk i
skupiłam się na imprezach towarzyszących, czyli wykładach i spotkaniach. Jako pierwsze zaliczyliśmy rodzinnie spotkanie na temat pierwszej pomocy u dzieciaków – bardzo cenne uwagi dotyczące nauki podstaw ratownictwa dla maluchów, zorganizowane przez wydawnictwo Jedność. Drugie spotkanie to perełka w postaci Wojciecha Cejrowskiego i młodego autora książek przygodowych – Przemka Corso. Jak zawsze celnie i ciekawie. Kolejne spotkania dotyczyły stoisk – z zainteresowaniem poznawaliśmy zasady nowej gry strategicznej Semper Fidelis, a potem wzięliśmy udział w konkursie na stoisku Multico, na którym zanurzyliśmy się w świat ornitologii. A im głębiej się zanurzaliśmy, tym chudsze były nasze portfele… Mieliśmy też przyjemność pogawędzić z najlepszym ornitologiem wśród lekarzy weterynarii, a zarazem najlepszym lekarzem weterynarii wśród ornitologów – Andrzejem Kruszewiczem. Na koniec Karolinie trafiła się gratka w postaci spotkania z sympatyczną, ale przeraźliwie chudą modelką Zuzanną Bijoch. 



Podczas zwiedzania nasunęło mi się kilka wniosków. Po pierwsze: media krzyczą o upadku czytelnictwa wśród społeczeństwa. Tegoroczne targi są tego zaprzeczeniem. Oferta wydawców wręcz przytłacza, a zainteresowanie przekroczyło wszelkie możliwe granice. Po drugie: duże zainteresowanie autorami konserwatywnymi. Stoisko Wojciecha Cejrowskiego było oblegane przez cały czas trwania targów, podobne tłumy widziałam u Witolda Gadowskiego. Oczywiście słychać było komentarze typu: co to za fatalny wpływ na młodzież, tak się fotografować za „Ojcze nasz”, czy: co za świr. Ale na szczęście stojącej w kolejce młodzieży to zupełnie nie przeszkadzało ;) Po trzecie: trwający od kilku lat renesans gier planszowych trwa, a wręcz widać dalszy postęp zainteresowania. Teraz w dobrym tonie jest drukować oprócz książek gry. Moim zdaniem jest już przesyt, ale ciągle pojawiają się nowe ciekawe pomysły.  


Targi oceniam na 4+, ale wrażenia końcowe bardzo pozytywne :) 




czwartek, 19 października 2017

Nowe życie Feliksa Radwańskiego

O związkach potomków Felixa Radwańskiego seniora z potomkami Żychiewicza już pisałam 2 lata temu w artykule "Niedziela w Swoszowicach". Czas powrócić do tematu wielkiego Krakusa, 5 razy pra-dziadka dzieci Ingarden. Jednym z jego fanów jest swoszowicki historyk, p. Dominik Galas, który wpadł na pomysł, żeby upamiętnić dawnego właściciela Swoszowic, założyciela uzdrowiska, nadając młodziutkiemu platanowi imię Felixa.

Uroczystość odbyła się w kameralnym gronie, w ogrodzie leżącym tuż przy pawilonie Szwajcarka, naprzeciwko Parku Zdrojowego. U stóp młodego drzewka wkopana została tabliczka informująca o nadaniu imienia, którą odsłonił praprapraprawnuk Feliksa Jacek Ingarden oraz przedstawicielka Urzędu Miasta Krakowa. I tym sposobem Feliks dostał nowe ziemskie życie. A platan będzie przechodniom przypominał, że dawno, dawno temu toczyła się wokół ciekawa historia, do której warto od czasu do czasu zaglądnąć...


Po uroczystości zebrani goście zostali zaproszeni do swoszowickiej szkoły podstawowej, w której dzieci i młodzież pod kierunkiem nauczycieli przygotowali część artystyczną, upamiętniającą 135-lecie szkoły. Piękna historia, sięgająca 1882 roku, opowiedziana przez uczniów. I piękne słowa pierwszej pani dyrektor, Zofii Rutkowskiej, zapisane w kronice szkoły:

W imię Boga biorę pióro do ręki, aby rozpocząć kronikę, którą kto i kiedy ukończy - trudno odgadnąć. Bóg by dał, by ona długie lata i wieki szczęśliwie przetrwać mogła i zawsze równie pocieszające zawierała wiadomości, jakiemi mnie przyszło ją rozpocząć. 

Kronika przetrwała do czasów dzisiejszych i jest kontynuowana, zgodnie z życzeniem pani Zofii...


 

czwartek, 5 października 2017

Uzależnieni od szkoleń... Kwalifikowany kurs pierwszej pomocy.

Są ludzie, którzy ciągle muszą się szkolić i nabywać nowe umiejętności. Lubią to, ale też ciągle czują niedosyt wiedzy. Jestem jedną z takich osób. Człowiek uczy się przez całe życie. Najgorzej, jak powie: wiem wszystko, mogę się zatrzymać, sięgnąłem szczytu. Moim zdaniem to najgłupsza rzecz, jaką można powiedzieć. Nawet w okrojonym zakresie: jestem dobry w jeździe konnej, umiem już gotować, znam się dobrze na onkologii / nauczaniu / motoryzacji, wiem wszystko o dzieciach. Jak słyszę takie stwierdzenie, to więcej słyszeć nie muszę, kończę rozmowę. Chyba, że mam zły dzień i mam ochotę dać takiemu komuś prztyczka w nos. Wtedy drżyjcie zarozumialcy! W najlepszym wypadku będzie to krótki docinek, którego być może nawet nie zauważycie. W najgorszym przydługawy monolog z elementami moralno-filozoficznymi. 

Tyle wstępu. Teraz czas na konkret. W dniach 27.09. - 1.10.2017 miałam przyjemność uczestniczyć w zorganizowanym przez Fundację Byłych Żołnierzy i FunkcjonariuszySił Specjalnych SZTURMAN szkoleniu z kwalifikowanej pierwszej pomocy. Dzięki współpracy z firmą REMEX Michała van der Coghena szkolenie prowadzone było w najwyższych standardach – nie tylko merytorycznych, ale też dydaktycznych. Uczestnikami była głównie młodzież z organizacji proobronnych. Osoby z wyższym numerem PESEL mogły się szkolić jako opiekunowie grup. I w takim charakterze autorka tekstu występowała.

Dzień pierwszy.
Teoria. Góra wiedzy podana z prędkością karabinu maszynowego. Pierwsze wrażenie: olaboga! Toż to nie do opanowania! Te wszystkie zagrożenia, objawy, procedury postępowania przyprawiły nas o zawrót głowy. Spać poszłam pełna obaw, czy jestem w stanie ten kurs zaliczyć...

Dzień drugi.
Praktyka. Podbierak, nosze, pozycje bezpieczne, opatrunki podciśnieniowe, udrażnianie dróg oddechowych, tlenoterapia, zakładanie kołnierza usztywniającego. A na deser psycholog. Spotkanie z panią psycholog było z pozoru niepotrzebną stratą czasu. W praktyce przyniosło sporą dawkę refleksji. Tam zaliczyłam pierwszą dużą porażkę. Miałam zająć się dziewczyną ze złamaną nogą. Przeciwko sobie miałam grupę gapiów, których zadaniem było zachowywanie się jak na gapiów przystało, czyli przeszkadzanie, dobre rady, zdjęcia z połamańcem i zero pomocy. Mimo tego, że była to zabawa, nie byłam w stanie zebrać myśli, żeby zaproponować mojej poszkodowanej coś logicznego. To był ważny i niezwykle cenny element szkolenia ratowniczego.

Dzień trzeci.
Praktyka. Transport rannego, wyciąganie rannego z samochodu, resuscytacja w różnych konfiguracjach, m.in. resuscytacja pod kontrola komputera: ocena prawidłowości ucisku na klatkę piersiową (łącznie z ustawieniem dłoni!) i sztucznego oddychania (częstotliwość, głębokość wdechów i drożność dróg oddechowych), badanie podstawowe poszkodowanego z urazem i nieurazowego, „szybka piątka”, wywiad SAMPLE, resuscytacja dzieci i niemowląt, sprzętowe udrażnianie dróg oddechowych, kwalifikacja i obsługa defibrylatora oraz kolejne elementy bezpiecznego transportu. Niewątpliwą atrakcją były zadławienia – dzięki sprzętowi dydaktycznemu uczestnicy nie tylko ćwiczyli, ale też dobrze się bawili ;) Popołudniu triage i próbne testy. Kolejna porażka – 22 punkty na 30 możliwych. Jakbym pisała test tego dnia, to egzamin byłby w plecy...




Dzień czwarty.
Stopniowe zbieranie nabytych umiejętności w całość. Przygotowane przez instruktorów scenki (z udziałem samych uczestników) wprawiły mnie w sporą depresję. To, co wydawało się początkowo proste, w pośpiechu i stresie okazało się niewykonalne. Tym sposobem nie dość, że zaliczyłam jedną swoją śmierć, to jeszcze umarła dwójka moich fikcyjnych dzieci. Przykre było to, że i tak należało mnie na śmierć skazać, ale przynajmniej moje geny w postaci potomstwa by ocalały... A tak ocalał tylko mój mąż, który w zasadzie nie wymagał jakiejś szczególnej pomocy. Sytuacja pokazała, że wiedza to nie wszystko, ważne jest również korzystanie z własnego mózgu. Kolejne akcje zakończyły się większym sukcesem i ofiar śmiertelnych udało się uniknąć.
Po obiedzie wałkowaliśmy zakładanie opatruków i hipotermię.
Nocka co poniektórym minęła na powtórce materiału przed niedzielnymi egzaminami.

Dzień piąty.
Przed obiadem szkolenie, szkolenie, szkolenie... Postępowanie z poszkodowanym na motorze (jako fantom, któremu zdejmowano kask po wypadku zrozumiałam określenie „przeszczep” dotyczący wariatów na motorach szalejących po naszych drogach), tamowanie krwotoków i zawsze na czasie resuscytacja z AED.


Popołudnie minęło pod znakiem egzaminów. Osobiście była tak wyczerpana, że stres uleciał i już mi było wszystko jedno, czy zdam, czy nie. Ciężar wiedzy i doświadczeń był potężny i jedno, czego byłam świadoma to fakt, że ten kurs to dopiero początek. Trzeba to wszystko jeszcze raz przemyśleć, przećwiczyć i używać ile się da. Oby nie było potrzebne, ale z drugiej strony, jak coś gdzieś się wydarzy, to wiem co robić.

Egzamin zaliczyłam w tempie ekspresowym. To był mój najszybszy w życiu egzamin, bo też ratownik musi działać szybko. Pytania o udar mózgu, wstrząs i resuscytację kobiety w ciąży, potem stanowisko z fantomem, który dostał zawału, szybka segregacja poszkodowanych w wypadku masowym i założenie opaski uciskowej na krwawiącą nogę. Zanim się zorientowałam, już byłam po egzaminie. Ufff... 

Szkolenie ukończyła również Julka, jednak ze względu na niepełnoletniość nie mogła przystąpić do egzaminu. Otrzymała certyfikat i zadeklarowała chęć działalności w szkolnym kole ratowniczym... 


Jak widać szkolenie było bardzo intensywne i wręcz naszpikowane sytuacjami, w którymi każdy z nas może się na co dzień spotkać. Ile razy przejeżdżaliśmy koło wypadku i z obawy przed swoją niewiedzą nie zatrzymaliśmy się, żeby pomóc poszkodowanym? Ile razy z daleka zarejestrowaliśmy gdzieś na horyzoncie nieprzytomną osobę, wokół której gromadzili się gapie? Moi koledzy kiedyś zaaranżowali udawaną akcję kradzieży torebki starszej pani. Ciekawi byli reakcji ludzi. Niestety... reakcji nie było. Cudza torebka, cudzy problem. Złamane ręce i nogi, zasłabnięcia, pogryzienia przez psy, upadki z roweru, podtopienia, stłuczki samochodowe, obite głowy, czy popularne krwawienie z nosa. Nie ma osoby, która nie miała z jakimś mniejszym lub większym wypadkiem do czynienia. Czy wiesz, co w takich sytuacjach robić? W mojej pracy jako lekarza weterynarii dość regularnie zdarzają się omdlenia, czy pogryzienia. Kurs uświadomił mi, jak mało na temat pierwszej pomocy wiedziałam. Moje roczniki nie miały okazji uczyć się podstaw ratownictwa w szkole. Ale z moich obserwacji młodzież, która brała udział w szkoleniu też w niektórych sytuacjach była bezsilna. Moim zdaniem taki kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy powinien być obowiązkowy (łącznie z egzaminem państwowym!) dla każdego pełnoletniego Polaka. Zakres wiedzy nie jest aż tak duży, a potencjalne korzyści – dla nas, dla naszych najbliższych i dla każdego, kto w pobliżu nas ulegnie kontuzji bezcenne.  




czwartek, 7 września 2017

Hala Łabowska – hołd dla ks. Gurgacza i żołnierzy PPAN

2 września Strzelcy RP wzięli udział w uroczystościach upamiętniających jednego z cichych bohaterów - księdza Władysława Gurgacza i jego duchowych podopiecznych, żołnierzy Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej. Pierwszy krok w stronę swojej męczeńskiej drogi postawił w Częstochowie 7 kwietnia 1939 roku składając akt wiary słowami: 

Przyjm, Panie Jezu Chryste ofiarę, jaką Ci dzisiaj składamy, łącząc ją z Twoją Najświętszą Krzyżową Ofiarą. Za grzechy Ojczyzny mojej: tak za winy narodu całego jako też i jego wodzów przepraszam Cię Panie i błagam zarazem gorąco, byś przyjąć raczył jako zadość uczynienie całkowitą ofiarę z życia mego.
Więcej informacji o księdzu Gurgaczu TUTAJ >>>

Dziewiętnaste obchody były zarazem pierwszymi, w których uczestniczyli myśleniccy Strzelcy RP. Mszy św. przewodniczył i homilię wygłosił ks. Henryk Michalak. Rangę wojskową nadali żołnierze kompanii reprezentacyjnej Straży Granicznej oraz orkiestra wojskowa z Rzeszowa. Wystawionych zostało ponad 20 pocztów sztandarowych, w tym większość Lasów Państwowych. Licznych gości nie będę wymieniać z imienia i nazwiska, bo nie po sławę przyjechali, tylko po to, żeby pochylić się nad Żołnierzami Wyklętymi. Mimo mglistej i jesiennej aury na Halę Łabowską przyszło bądź przyjechało kilkaset osób! I co najważniejsze – było wśród nich sporo dzieci i młodzieży, bo to właśnie te najmłodsze pokolenia będą zobowiązane do pielęgnowania pamięci o naszych Bohaterach...